Budzę się skulona na podłodze. Rozglądam się. Mamy nigdzie nie ma. Wstaję i człapie do kuchni. Otwieram drzwi i momentalnie je zamykam. Idę do swojego pokoju i, niczym robot, pakuję swoje rzeczy. Nie myślę, nie czuję. Wychodzę z domu. Im dalej od niego jestem, tym szybciej idę. W końcu biegnę sprintem. Przeciskam się między ludźmi na zatłoczonej ulicy. Nagle potykam się i upadam na chodnik, jak kłoda. Przyciskam twarz do zimnego betonu. Chce zniknąć, wtopić się w ziemię. Czekam w nadzieji, że grunt zaraz się rozstąpi i jakaś magiczna siła mnie stąd zabierze. Niestety tak się nie dzieje, a ja muszę wstać. Resztkami sił siadam na piętach, zakrywam twarz dłońmi i po kolei wszystko odtwarzam. Czuję ciepłą skórę mamy pod opuszkami, kiedy usypiam.
Słyszę jej oddech przy swoim uchu. Nagle to wszystko znika. Widzę ją z pudełeczkiem tabletek w jednej ręcę i butelką wina w drugiej. Jej głowa bezwładnie spoczywa na kuchennym blacie. Ten obrazek wywołuje u mnie atak paniki. Siedzę na środku chodnika krzycząc na całe gardło i wbijając paznokcie w dłonie, a ludzie po prostu koło mnie przechodzą. Nagle mała rączka chwyta mnie za ramię.
- Co się stało? - pyta, dziwnie znajomy, dziecięcy głosik.
Podnoszę wzrok i widzę 6 letnią siebie ubraną w mój ulubiony, żółciutki płaszczyk...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czekam na Wasze komentarze :)