Odstawiając ostatni karton z rzeczami na podłogę nowego mieszkania, zamyśliłam się.
Co dalej? - pomyślałam.
Podeszłam do okna i oparłam odkształcone od dźwigania dłonie na parapecie. Mieszkałam na przedmieściach, na 6 piętrze, więc mogłabym mieć całkiem niezły widok. Mogłabym, gdyby nie wieżowiec, ustawiony równolegle do mojego. Dzięki niemu doskonale widziałam co robią moi sąsiedzi z naprzeciwka (choć, jak się później okazało, wcale nie chciałam tego wiedzieć - to chyba nimfomani!), ale nic poza tym.
No dobra, prawie nic. Pomiędzy dwoma wieżowcami znajdował się mały, zardzewiały plac zabaw. Nikt się już na nim nie bawił, co zresztą nie dziwi. Wiatr z każdym podmuchem poruszał skrzypiące nędznie huśtawki, pomalowane niegdyś błękitną farbą, która dziś odpadała płatami z metalowych elementów. Czerwona od rdzy zjeżdżalnia była dziurawa jak ser. Stabilny dawniej płot opierał się bezsilnie o stojące obok, potężne drzewo.
Smutny, zapomniany plac zabaw wyglądał zawsze tak samo, choć kartki w kalendarzu zmieniały się jedna za drugą.