Jedna godzina goniła drugą, a my wciąż nie zostaliśmy przyjęci. Musieliśmy czekać.
Spojrzałam na Arka. Był strasznie blady i mocno przygryzał wargę.
- Przepraszam... To przeze mnie zostaliśmy w domu. Gdybym nie bała się burzy, wszystko byłoby okej - spuściłam wzrok.
- Hej! No coś ty?! - chwycił moją dłoń - Jeśli ktoś tu jest winny, to ta przeklęta książka. Nie my - zmusił się do uśmiechu.
- Ale przecież to tylko książka! O co w tym wszystkim chodzi?! - krzyczałam bezsilnie, chowając twarz w dłoniach.
- Nie wiem... Może to duchy? - spytał.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
- Żartujesz? Uderzyłeś się w głowę? Jakie duchy? Mówiłam ci, że przesadzasz z tymi horrorami - popukałam się w czoło.
- Tylko mówię... Ale pewnie masz racje. To bardzo stare książki. Może były pewnego rodzaju pułapką podczas wojny? - rozmyślał pod nosem.
- Wojny w to nie mieszajmy. Edward urodził się w 1946 roku - wyjaśniłam.
- Skąd to wiesz? - zdziwił się - Czytałaś te książki?
- Tylko tę jedną. W dodatku nie całą.
- No wiesz, nie rzucała się na mnie i nie poderżnęła mi w nocy gardła. Więc chyba tak - była normalna - powiedziałam ironicznie.
W końcu z sali operacyjnej wyszedł lekarz. Miał conajmniej 10 kilo nadwagi. Kropelki potu spływały mu po czole, błyszcząc w świetle lampy. Wyglądał na śpiącego i ciężko sapał.
- Przepraszam - podniosłam się z krzesła - Czekalimy na pana. Mój chłopak ma poparzoną rękę.
- Dobrze, dobrze. Wchodźcie i zaczekajcie chwilę - otworzył drzwi od jednej z sal i wytarł pot w rękaw.
Oczywiście, kiedy doktor spytał nas o przyczynę poparzenia, powiedzieliśmy, że Arek miał mały wypadek ze świecą.
- Nie taki mały - odburknął pod nosem.
Przepisał chłopakowi jakieś leki i wypuścił nas do domu. Na dworze wciąż szalała burza.
Znaleźliśmy najbliższy przystanek i pożegnaliśmy się.
- Nie jestem pewien, czy mogę cię tam puścić samą... - spojrzał na mnie smutno.
- Daj spokój! To tylko kawałek papieru! Poza tym rodzice pewnie już wrócili. Lepiej jedź do domu i wylecz rękę - uśmiechnęłam się, pocałowałam go w policzek i wsiadłam do tramwaju.
Kiedy dotarłam na miejsce, zdałam sobie sprawę, że się myliłam. Dom wciąż stał pusty. Oblał mnie zimny pot.
Niepewnie przekroczyłam próg i powoli wchodziłam na piętro. Schody potwornie skrzypiały pod moim ciężarem.
Ostrożnie uchyliłam drzwi od pokoju. Książka wciąż leżała tam, gdzie zrzucił ją Arek. Otwarta, ale odwrócona grzbietem do góry.
Wzięłam głęboki wdech i podeszłam pod regał. Schyliłam się i delikatnie dotknęłam okładki. Wszystko wydawało się być w porządku, więc podniosłam ją i niepewnie spojrzałam na kartki.
Poczułam jak zbiera mi się na wymioty. Ręce zaczęły mi drżeć, a do oczu napłynęły łzy. Płakałam cichutko.
Kartka, choć cała, była zupełnie pozbawiona tekstu.
Jedynie na środku, krwistym szlakiem, namalowany był potężny krzyż. Tuż pod nim widniała ogromna, koślawa litera „A”.
- Cholera... Arek! - zaklęłam i wybrałam jego numer.
Nie odbierał...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czekam na Wasze komentarze :)